Sum 243cm na Wiśle

Sum mierzył 243 cm. Trolling, dolna Wisła. Tomek, po ostatnim wypadzie nieco się zrehabilitował, wobler Szymona wytrzymał, a ja.. ja tylko sterowałem... Sum wziął w 4 metrowej rynnie, jakich jest tu tysiąc. To jest przekleństwo i zarazem magia tego odcinka rzeki. 1000 miejsc i 100 ryb, a za każde z tych miejsc, na mazowieckiej Wiśle dałbym się pokroić. Łatwiej jest... gdy te proporcje są odwrotne.


Dzięki Tomku za wspólne emocje. Jesteś dobrym kumplem na rybach.
A jeśli Szanownym Znajomym chce się dalej czytać, to zapraszam na kilka słów poniżej.

Miało nie być tej wyprawy. Czekały już zaplanowane trocie, ale niezbyt udane ostatnie wypady i spaprane przez Tomka dwie duże ryby przed tygodniem, dawały poczucie sprawy niezałatwionej. Trochę podkręcił mnie sobotnią rybą Krzysztof Krupiński. Podkręcił, ale i spuścił ciśnienie, gdyż choć wiem, że w wędkarstwie matematyka nie zawsze działa, to znam podstawy rachunku prawdopodobieństwa i druga taka ryba w ciągu kilku dni, na tym samym odcinku Wisły i na ostatniej wyprawie, wydawała się czymś mało realnym. Telefon do Tomka w poniedziałek. Bez zbędnego gadania. Po prostu,...,,chyba trzeba jechać'' . No... chyba trzeba... , i następnego dnia pobudka o trzeciej. Już nad wodą pytam się Tomka, czy może zostać do czwartku, choć na kilka godzin, bo wiem co może oznaczać zmiana pogody,- każda zmiana, zwłaszcza po dwudniowej bezwietrnej patelni, po której, jak się słusznie okazało, nie spodziewałem się wiele. I to był TEN czwartek. Najpierw dwie ryby z werta w zatokowych warunkach, z braniami, po których nie musisz się zastanawiać czy dobrze zrobiłeś zbrojąc zestaw w hak a nie w kotwicę i czy nie lepszy byłby monofil od plecionki. Po prostu, podejście, strzał, zdjęcie i do wody. I na koniec ten ostatni trollingowy przelot... naprawdę miał być ostatni, przelot w którym potwór Szymona (jak kiedyś nazwaliśmy artystyczne woblery Szymka) znalazł swoją wodę. Tomek, nie zdejmował go przez dwa dni bez względu na to czy pod kilem było metr wody czy dziesięć. Sum miał wziąć właśnie na ten wobler i już. To było branie, po którym nie ma wątpliwpści, że ryba jest duża. Mocne, z kilkumetrowym susem w bok bez dziecinnego szarpania, i hol w którym sum raz po raz bije w ostrogę, nie bardzo dając się oszukać sternikowi, i co raz zastanawiasz się czy już siedzi w karpie czy tylko odpoczywa na dnie. Nie dałem rady sam wrzucić ryby do łodzi. Gdy leżałem na pokładzie przygnieciony cielskiem suma, powiedziałem do Tomka -no to masz 230.Za chwilę miarka pokazała 243. Kolejny fajny rekord, na kolejnej sumowej łódce. Tego płockiego 254 złowionego z pychówki z Jackiem Wargockim i Szymonem pewnie już nie pobiję, ale prawdę mówiąc, chyba już nie muszę i nie chcę. Coraz częściej łapię się na tym, że lepszy dla mnie jest jeden dzień nad rzeką, gdy nic nie musisz, nawet bez brania, niż cały sezon wypełniony dniami gdy się coś musi. A wtedy i ryby przyjdą same, bo, jak już kiedyś pisałem w WŚ, - im mniej spięty tyłek, tym więcej ryb na wędce. Jutro jadę na trocie.